Informacje

  • Kilometry: 38796.79 km
  • Teren: 388.70 km (1.00%)
  • Czas: 72d 15h 41m
  • Prędkość średnia: 22.25 km/h
  • Więcej informacji.
2018 baton rowerowy bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl

Zaliczone gminy

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy pankracy.bikestats.pl

Moje rowery

Znajomi

Archiwum

Linki

Szukaj

Wpisy archiwalne w kategorii

ultramaraton

Dystans całkowity:1040.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:46:40
Średnia prędkość:22.29 km/h
Maksymalna prędkość:65.00 km/h
Suma podjazdów:10900 m
Maks. tętno maksymalne:181 (95 %)
Maks. tętno średnie:126 (67 %)
Suma kalorii:12500 kcal
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:520.15 km i 23h 20m
Więcej statystyk
Sobota, 3 czerwca 2017 Kategoria nietyrka, > 500, ultramaraton, wycieczki dalsze, wyścig

Maraton Podróżnika 2017



Przed startem, w tle Fuj Lunatyka


Moja grupa na starcie. Fot. Vuki



Pierwsze kilometry z M.arkiem. Fot. pabloxt


Dolnośląskie wsie nie przypadły mi do gustu.



Wjazd na Przełęcz Rędzińską. Fot Jelona


Podziwianie widoków z Lunatykiem na Przełęczy Rędzińskiej. Fot. Jelona





Nad randem, ostatni wjazd do Czech


Na mecie z medalem :)

Brutto 25h 37m
23. czas na 65 zawodników
Więcej zdjęć
Wyniki
  • DST 496.70km
  • Czas 22:30
  • VAVG 22.08km/h
  • VMAX 62.60km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 179 ( 95%)
  • HRavg 126 ( 67%)
  • Kalorie 6500kcal
  • Podjazdy 6200m
  • Sprzęt Triban 520
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 czerwca 2016 Kategoria wyścig, ultramaraton, > 500, > 300, > 200, nietyrka, wycieczki dalsze, > 100

Maraton Podróżnika



Wrażenia debiutanta.
To był mój pierwszy Maraton Podróżnika, pierwszy ultramaraton, pierwsza pięćsetka, pierwsza jazda całonocna.. Drugi dystans powyżej 300km...

Niby jechałem dla kwalifikacji na BBT (człowiek to ma głupie pomysły w zimie gdy mało słońca jest i mniej się roweruje), ale bardziej raczej dla kwalifikacji przed samym sobą - sprawdzić jak sobie poradzę z dystansem (na BBT żona i tak pewnie nie puści)
Tak więc założenie miałem, że jadę swoim tempem patrząc na tętno, nie dać się nikomu zajechać ani do głupot sprowokować. Na maratonie miałem się zmierzyć głównie ze swiomi słabościami (o ile jakieś mam hehe :) ). Jakieś tam doświadczenie z jazdy całodziennej mam (z całodobowej już nie, ale o tym potem), powinienem więc umieć rozłożyć siły i przetrwać.

Z Krakowa do bazy maratonu przyjeżdżamy z Markiem nad ranem przed siódmą. Pobudka o 4 rano musi być, co to by była za jazdy gdybyśmy spali więcej niż cztery godziny . W bazie już dużo osób na nogach, wypakowujemy się, przyczepiamy numery startowe, czasu za dużo, nie bardzo jest co ze sobą zrobić.

Startuję w trzeciej grupie. Pierwszy raz jestem na forumowej imprezie więc i tak nie znam nikogo. Parę osób z internetu kojarzę.
Grupa rozsypuje się tuż po starcie, ale jako tako jeszcze w towarzystwie dojeżdżam do Św Katarzyny. Tamże zaczyna się jakiś podjazd, na którym wyprzedzam parę osób, zdając sobie sprawę, że później i tak mnie złapią, no ale jadę swoje.

Na zjeździe nie dokręcam. Gdy mi się chce to składam się ałerodynamicznie i prędkość też jest zadowalająca. Od początku korzystam ze zjazdów jako odpoczynku dla tyłka. Dzięki temu nie miałem z nim problemów do końca maratonu ani w następnych dniach. Gdy tylko zjazd oferował bez kręcenia prędkość większość niż 35 km/h - nie kręciłem. Im dalej w trasie tym mniejszą prędkością się zadowalałem :)

No, z tej Św Katarzyny czy co to tam to było, zjechałem w towarzystwie bliższym lub dalszym dwóch kolegów. Starałem się zapamiętać ich nicki i ale nie wyszło. Gdy zrobiło się płasko, a później znów lekko pod górę, koledzy wypruli i nie chciałem ich gonić. Pilnowałem się z moim tempem.

Tak jak myślałem, co chwile mnie ktoś wyprzedza, pojedynczo lub w grupkach. Zawsze jednak ciut za szybko dla mnie (lub więcej niż ciut). Nie miałem zrobionych jakichś wyliczeń jaką średnią kiedy mam jechać, po prostu czułem ile jest wystarczająco aby nie spalać się za szybko.

Po jakichś 70 km jakoś tak wyszło, że nagle jadę z Witkiem z Gostynia (nawet się nie przedstawiliśmy sobie, dopiero potem go zidentyfikowałem w internetach, pozdro! wiszę Ci wodę!). Widocznie pasowało nam wzajemnie nasze tempo jazdy.
Potem doszła nas grupka w której m.in był Gustav, Faja (?). Starałem się obczaić więcej plakietek z nickami ale znów mnie pamięć zawodzi.
Tak więc z tą grupką dojechałem do Szczucina - PK1.

Wiedziałem, że w Szczucinie muszę grzebnąć w torbie, coś przełożyć do przodu, cośtam poprawić bo obcierało o koło. Na rynku widać Podróżników w różnych miejscach. Grupka Gustava nie wiem czy pojechała dalej czy rozjechała się po sklepach. Ja zostaję z Witkiem i po szybkim grzebnięciu ruszamy dalej, rezygnując z szukania sklepu.

Gdzieś za Szczucinem spotykamy Marka i Żubra, którzy wymieniają dętkę. Pytam czy czegoś potrzebują, ale każą nam jechać.
W jakiejś wiosce małolaty pytają Witka ile dał za rower, nie wiem jakie mieli intencje :). Następnie stajemy pod sklepikiem, gdzie Witek kupuje wodę dla nas obu. Wtedy MarkoŻubry nas wyprzedzją. Ruszamy, jedziemy i za jakiś czas znowu ich widzimy przy drodze. Tym razem mówią, że jest git, tylko siku czy cośtam. Nadal nie chcą niczego.

No to jedziemy sobie dalej. Bajera, wszystko idzie spoko, gdy nagle MarkoŻubry dzwonią, że chcą aby im kupić dętkę w Pilznie. Jako, że jestem pomocnym kolegą, to odłączam się od Witka i szukam szczęścia w tym Pilźnie. Sklepu nie znajduję. Wycofując się z tego questu zakładam, że jakaś tam ulica, na której jestem, zbiegnie się z trasą maratonu (w liczniku mam navi bez mapy, sam ślad). W końcu wygrzebuję komórkę i widzę, że się nie zbiegnie, wracam na trasę z trudnościami. 6km gratis. Marco też telefonu nie raczy odebrać, ja nie wiem czy oni tam na obręczach jadą, czy po co im ta dętka. W końcu Łaskawy Pan oddzwania i dogadujemy się, że zostawię im jedną ze swoich zapasów.

No i jadę sobie dalej sam. Podziwiam widoki, zajadam ciastka, Wypatruję maratończyków na horyzoncie z przodu, z tyłu, pod sklepami. Nikogo nie widać. Bardziej z ciekawości się rozglądam. Nadal się pilnuję z tempem. Widok kogoś z przodu czy z tyłu raczej nie wpłynąłby na moją prędkość. Trochę się tylko martwię, że nikogo nie doganiam. Nie liczyłem ilu mnie wyprzedziło na początku. Czyżby wszyscy?. Czyżbym się wlókł w ogonie? I tylko Ci co hobbystycznie wymieniają dętki po rowach są za mną? A więc może to ultra nie dla mnie?

Widoki coraz fajniejsze. Górki się zaczynają. W którymś miejscu w końcu spotykam żywą duszę: Pająk łata kapcia - drugiego już dzisiaj, coś psioczy przy tym na Ola. Zamieniamy dwa słowa i jadę dalej. Następnie chyba w Żurowej mijam sklep, pod którym siedzi jeden z naszych. Machamy sobie tylko i zaczynam jakiś podjazd (segment Łokietek?). To było chyba gdzieś przed PK2. Na podjeździe wyprzedzam jeszcze dwóch kolegów maratończyków, jeden idzie z buta (a raczej z sandała). “Tyle mojego” - sobie myślę, jeśli chodzi o ściganie/wyprzedzanie. Na szczycie robię sikustop, wtedy jeden kolega śmiga w dół ale czeka w Ryglicach bo nie wie gdzie skręcić. Ja jadę swoje, nie wiem czy czekał też na tego drugiego, czy został gdzieś w innym celu, ale już go nie widziałem.

Odliczam już kilometry do punktu żywnościowego. Chciałoby się już trochę odsapnąć. Podjazdy dobrze wchodzą, bo wjeżdżam sobie powoli, na miękko. Do tego po każdym podjeździe jest zjazd. Czyli odpoczynek dla nóg i tyłka.

Kojarzyłem, że pod ten Odrzykoń to jakaś ścianka ma być. Przez cały maraton nie patrzę na procenty nachylenia, mam inny widok w liczniku.
To był dobry pomysł, żeby nie patrzeć. No już jest ten zamek na szczycie, już prawie czuję makaron. Jest podjazd, jest blisko. O skurczybyk, stromy, pewnie z 15%, ale nie jakiś długi - se myślę. Krótszy niż pod Bieńkówkę pod Krakowem, gdzie na widok cyferek nachylenia zsiadłem. A dziś ciepło jest, w cieple mi się lepiej wspina - nadal se myślę - nie opłaca się schodzić, wchodzenie nie będzie wiele mniej męczące a dłużej potrwa. Przecież to krótkie jest, parę machnięć korbą, a kroków trza by było zrobić dużo więcej. Zanim to wszystko przemyślałem już było po wszystkim. Jak się trochę “wypłaściło”, jeszcze zdążyłem fotę strzelić za siebie. No ale nie myślcie, że ze mnie taki koks: przełożenie miałem 30x30 :) Deal with it.

Po tej ściance czuję się bardziej rozruszany, ale czuję, że takiego “rozruszania” nie potrzebuję na pięcsetce, to by było dobre na niedzielnej “przedpołudniówce”. W punkcie mówią mi, że tam było z 22% nachylenia. Fajnie.
Punkt nr 3 - żywieniowy - wypasiony. Wszyscy uczestnicy wychwalają go pod niebiosa… no i słusznie. Świetna obsługa, świetna miejscówka, wszystkiego pod dostatkiem, piękne widoki. Trudno wyobrazić sobie coś lepszego.
Ku memu zdziwieniu spotykam tam Lunatyka, Gustava, Witka - myślałem, że oni już są Bóg wie gdzie. Podpisuję listę, okazuje się, że przez punkt przewinęła się niecała połowa uczestników. Cieszy mnie to trochę. Jednak nie wszyscy mnie wyprzedzili. Lunatyk postanawia poczekać na mnie. Ma przetarte kolano po przygodzie na ściance. Wtedy pierwszy raz żałuję, że nie wziąłem apteczki rowerowej, którą kupiłem rok temu i ani razu nie brałem dotąd w trasę. Na punkcie spędzam z 40 minut, gdy ruszamy pojawia się Żubr.

Następny etap jest bardzo malowniczy, jedzie się przyjemnie. Często stajemy na chwilę, żeby coś dogrzebać z toreb bo się robi chłodniej, ciemniej i w ogóle. Czas leci szybko, ani się obejrzałem był środek nocy.
Okazuje się, że będzie zimniej niż się spodziewałem, poniżej 10 stopni. Nie mam długich rękawic. Coś czuję, że nogawki nie dają rady, kolana bolą przy rozruchu po postojach. Gdy tylko zwiewa większym chłodem Lunatyk znajduje w Garminie winowajcę w postaci rzeczki czy jeziora znajdujących się przy trasie.
Odliczamy kolejne podjazdy do końca górskiej części maratonu. Mam wydrukowany profil trasy, mniej więcej się orientujemy ile jeszcze. Trochę nas zamula. Orlen w Brzozowie odpuściliśmy bo był za wcześnie. Teraz nie ma niczego. Następna stacja ponoć w Sędziszowie. Skończył się góry. Przejechane ponad 350 kilometrów. Teraz co kilometr robię życiówkę.

Jest Sędziszów, Orlenu przy trasie nie widać bo miał być gdzieś w bok. Nie wiadomo ile, wydawało mi się, że po drugiej stronie miasta. Postanawiamy nie szukać. I to pierwsza decyzja, której mogę żałować i poprawiać następnym razem. Jedziemy więc dalej, coraz bardziej zamulając. Zaczynam być senny, Lunatyka bolą kolana. Czasem zdaje się nam że widzimy z przodu lub z tyłu światła rowerowe, ale jednak to urojenia.

Gdy zdaje się nam, że z tyłu dogania nas auto, okazuje się, że wyprzedza nas z hukiem jadąca w parach grupa, w której rozpoznaję Wilka, Witka, Kota, Wąskiego i jest jeszcze paru innych. “Wow”, myślałem sobie, co oni tu robią. Teraz już wiem co robili. Jak rozsądni ludzie pojechali na sędziszowki Orlen, zregenerowali się trochę i teraz sobie prują. Przez kilkanaście kilometrów wieziemy się z nimi, ale grupa zaczyna się rwać. Niektórzy chłopacy znikają z przodu, ktoś zostaje z tyłu. Ja czuję, że potrzebuje kawy. Odłączamy się od resztek grupy w Nowej Dębie
Na pierwszej stacji akurat czyszczą ekspres, nie chcemy czekać. Kolejna jest za parę kilometrów. Jestem coraz bardziej senny i zmulony. Gdy wchodzę na stację czuję jakieś cyrki z żołądkiem. Toaleta zamknięta. Zamiast kawy biorę herbatę, żeby go uspokoić.
Herbata niby pomaga, ale wpierw muszę sobie siąść a w końcu położyć się. Każę Lunatykowi jechać, ale on woli poczekać widząc taką miłość do bruku. Trochę odżyłem, ale nie na tyle żeby zjeść coś konkretnego ze stacji.

Jest tam też Wąski, który szybko rozwiązał problemy żołądkowe i teraz delektował się kanapką. Moje problemy ciągnęły się za mną aż do końca.
Po pół godzinie jedziemy dalej, jest już widno. Zamulam coraz bardziej, usypiam jadąc. Odstaję.. W końcu w szczerym polu jest wiata przystankowa, zatrzymuję się na drzemkę. Lunatyk zawraca sprawdzić czy wpadłem do rowu, ale widząc co się święci rozstajemy się. I tak długo tolerował zamulanie :)

Próbuję drzemać, ale nie wychodzi mi to, nie umiem albo jest za zimno. Drugi raz żałuję, że nie mam apteczki bo jest tam folia nrc. Kolejny przystanek przytulam przed Żupawą, kolejny w samej Żupawie. Tam kima najlepiej mi wychodzi bo dociągnąłem potem już do Sandomierza, ale nadal jestem senny.

Orlen w Sandomierzu. Toaleta, kawa. Jestem w stanie zjeść swoje domowe ciastka, ale szału z jedzeniem nie ma. Czas jazdy pozostałego odcinka szacuję przyjmując średnią brutto 20km/h co jak się okazało było szacunkiem optymistycznym.
Przynajmniej jest już ciepło. Znów senność. Widzę jakieś postacie w liściach, majaki, rower sam zjeżdża na lewo. Kładę się na trawie parę razy próbując drzemać. Już widać Góry Świętokrzyskie, już niedaleko, myślę o łóżku.
W Bodzentynie w końcu się ożywiam. Rozkminiam mój “performance”. Dupa nie boli, nogi nie bolą, kolana bolały w zimnie i na twardych biegach. Senność i żołądek to lekcje do odrobienia.
W końcu jest baza. Jest medal. Jest wyro. Żyję. Jak na pierwszy raz - bardzo zadowolony.
O dziwo wieczorem i następnego dnia czuję dobrze, lepiej niż po 350km w kwietniu do Sandomierza. Praktycznie nic mnie nie bolało.. jak po zrobieniu dwusetki w niedzielę.. w sumie to by się zgadzało jeśli chodzi o niedzielę :)

Czas brutto 28h20min co uplasowało mnie na 35 z 61 osób, które ukończyły.
Wielkie podziękowania dla organizatorów i całej społeczności Forum.


Jam Ci tu gdzieś na początkowych kilometrach. (ze zdjęć zapodanych na forum przez Matwesta)

Zdjęcia moje.
  • DST 543.60km
  • Czas 24:10
  • VAVG 22.49km/h
  • VMAX 65.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 181 ( 94%)
  • HRavg 126 ( 65%)
  • Kalorie 6000kcal
  • Podjazdy 4700m
  • Sprzęt Triban 520
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl